Do zdjęcia na stole
podszedłem z ekspresem do kawy, którego nie potrzebowałem. Wzrok szefa kuchni przesunął się po pokoju i spoczął na mnie na chwilę. Wyjął z kamizelki złożony kwadrat i wsunął go na stół. Mężczyzna przede mną otworzył je, a ja westchnęłam.
To nie była mapa. Było to zdjęcie ośmioletniego chłopca z bezzębnym uśmiechem. Znałem tę twarz z plakatów przypiętych do słupów telefonicznych w sąsiednim powiecie. Daniel. Zniknął. Trzeci dzień.
Talerze w moich rękach zamieniły się w kowadła. Mój umysł wypełniają obrazy nie do opisania: kariera, noc, samotne dziecko. Pobiegłam do kuchni, telefon trząsł mi się w dłoni, a kciuk unosił się nad numerem 911. Ale cóż mam powiedzieć? “Myślę, że ci straszni faceci w mojej restauracji porwali dziecko z wiadomości”? Usłyszeliby uprzedzenia, a nie dowody.
Potrzebowałem czegoś więcej niż tylko spojrzenia i szeptu. Potrzebowałem prawdy.
Wyszedłem z ręcznikiem z imionami
, ręcznik zasłaniał mi drżącą rękę. “Więcej kawy?” zapytałem. Wódz skinął głową. Gdy nalewałam, zdjęcie było widoczne – nieustraszony uśmiech Daniela uderzył mnie jak cios.
Krzesła zadrapały się. Pojawiły się portfolio. Na Fornice piętrzyły się pieniądze. Dzwonek zadzwonił znowu, a potem… cisza.
Pobiegłem do stoiska. Pod punktem znajdował się złożony kwadrat. Ale to nie było zdjęcie. Była to papierowa serwetka, pokryta nabazgranymi notatkami:
“Szeryf Miller – żadnej pomocy (“uciekł”).
“Policja Stanowa: ‘Poczekaj 48 godzin'”
“Garaż Frankiego – alibi się trzyma”.
To nie były notatki porywaczy. Byli to ci z ludzi, którzy ich szukali. A na dole, zakreślone trzykrotnie, nazwisko: Richard Henderson.
Mój szef.
Nazwa kamieniołomu. Jego nazwa. Sposób, w jaki zniknął, gdy przybyli. Nie strach, ale wdzięczność.
